niedziela, 6 listopada 2011

"Czy wszyscy już latali?" - o tym jak spełniają się marzenia

Jesień ograniczyła latanie na termice i ze względu na zmniejszenie się pojemności hangaru część sprzętu wyczynowego zdemontowano. Niektóre egzemplarze przewożono do warsztatu Sekcji na Straszewskiego gdzie  mistrz  Feluś robił im solidne przeglądy, usuwając  usterki naprawiane doraźnie w czasie latania na Balicach. Zmontowane na stałe były dwa SG-38 oraz dwie „Grunauki”, gdyż  te szybowce były teraz najwięcej w użyciu.

Otrzymany Po-2 umożliwił urządzanie kursów holu za samolotem dla pilotów Sekcji.
Ostatni jesienny przegląd sprzętu, z nowym nabytkiem czyli Po-2 na czele.

Pamiętam, że było  październikowe  piękne popołudnie. Ukończyłem wcześniej  tego dnia pracę i wraz z moją Dodge zjawiłem się na Balicach. Wyłożony był start na kierunku wschodnim. Wyciągarka stała w polu jakieś 400 metrów od krawędzi wschodniej lotniska. Start prowadził instruktor Marian Markowski pomagał mu Andrzej Abłamowicz, który już polatał w tym dniu na „Grunauce”. Na Esgiegu latała nieduża grupa 7-8 osobowa wśród której byli Tadek Weidel, Olek Sewiński i paru mniej znanych mi szybowników. Były uprzednio jakieś problemy na wyciągarce więc poszedłem na miejsce jej postoju i nie pamiętam już kogo tam zmieniłem. Zmieniony szybownik poszedł na start, a ja zacząłem ciągnąć na wyciągarce. Wykonałem kilkanaście startów wyciągarka pracowała bez zarzutów. Po pewnym czasie na wyciągarkę przyszedł ponownie szybownik, którego zmieniłem. Powiedział mi, że instruktor Markowski wzywa mnie na start. Byłem przekonany, że instruktorowi chodzi o relację o moich uwagach co do stanu wyciągarki.

Jakież było moje zaskoczenie, gdy od instruktora usłyszałem. „Kolego, wykona pan lot, latamy na pełną wysokość, po wyczepieniu runda czterozakrętowa w lewo, lądowanie w miarę blisko startu - za co będą wdzięczni pozostali na starcie koledzy”. Nie powiedziałem instruktorowi nic na temat moich dotychczasowych osiągnięć lotniczych na Bodzowie. Usiadłem na siedzeniu Esgiega, zapiąłem pasy  sprawdziłem  czy mam pod ręką gałkę linki wyzwalacza zaczepu. Poczułem naprężanie się linki wyciągarkowej szybowiec ruszył, lekko przycisnęło mię do oparcia siedzenia i po paru metrach byłem już w powietrzu. Wiał równy wschodni wiatr o sile około 7 m/sek. Gdzieś na 30 metrach pociągnąłem drążek zdecydowanie na siebie. Esgieg szedł w górę w stromym locie wznoszącym. Dostrzegłem  prawie pod sobą wyciągarkę. Lekko oddałem drążek pociągając jednocześnie gałkę wyzwalacza zaczepu. Miałem dobre 250 m wysokości. Spokojnie zrobiłem ciasną czterozakretową rundę. Wolałem po czwartym zakręcie będąc na prostej do lądowania  mieć zapas wysokości zezwalający na lądowanie na linii startu. Udało mi się usiąść takm jak zalecił mi to instruktor czyli na linii startu. Zgłosiłem się do niego po uwagi. Nie było żadnych. Zaraz po tym  podszedł do mnie Andrzej. Klepnął mnie po ramieniu i powiedział: "nie masz chyba do mnie żalu, ale ja nie miałem żadnych wątpliwości, że poradzisz sobie w powietrzu".  A jak doszło do  mojego lotu zdradził mi po chwili mi po chwili Tadek Weidel. Na pytanie Mariana Markowskiego  skierowane do grupy pilotów latających w tym dniu „Czy wszyscy już latali?”. Andrzej odpowiedział że nie latał jeszcze Alek Wiejak, bo ciągnie na wyciągarce. Stąd  wezwanie instruktora Markowskiego abym zgłosił się na start. W konsekwencji tego lotu rozpocząłem całe moje dalsze życie lotnicze.

Jeszcze potem dwa razy Andrzej obdarzył mnie swoim lotniczym zaufaniem. W 1951 roku laszujac mnie na samolocie RWD-13, który  na dodatek nie był dwusterem. Andrzej przyleciał na nim z Warszawy i lądował na naszym klubowym lotnisku na Pasterniku, oraz  20 lat później już na lotnisku w Balicach kiedy posadził mnie na lewym fotelu Jaka 40  na którym laszował naszego wspólnego przyjaciela „Pedra” czyli Mariana Wiśniewskiego, pilota Instytutu Lotnictwa. Start na Jaku bardzo przypominał mi mój pierwszy lot na Esgiegu. Trzy silniki z tyłu kadłuba były właściwie nie słyszalne a samolot bez obciążenia szedł do góry niemal  jak Esgieg za wyciagarką. Andrzej na prawym fotelu pozostawił mi pełna swobodę w pilotowaniu  Jaka. Pedro pełniący obowiązki mechanika w pełni odciążył mnie od wszelkich czynności, jakie do tej pory sam wykonywałem  latając naszymi samolotami sanitarnymi. Zrobiliśmy duży krąg nad Krakowem i okolicą.

Rozstając się z Andrzejem, który odlatywał z „Pedrem” do Warszawy nie przypuszczałem, że jest to nasze  ostatnie osobiste  spotkanie. Późnej dzwoniliśmy jeszcze do siebie, były okazjonalne kartki świąteczne i zdjęcia z miejsc w których Andrzej latając po świecie przebywał. A potem walczył z chorobą  z którą niestety przegrał i wieku zaledwie 55 lat z tego prawie 40 spędzonych za sterami, różnego typu szybowców i samolotów  odszedł na ostatnie niebieskie lotnisko. Jako pilot doświadczalny Instytutu Lotnictwa w Warszawie był wielokrotnym rekordzistą Polski ustanawiając rekordy na samolotach z silnikami tłokowymi  i odrzutowymi. Czytelnicy wybaczą mi to krótkie odejście od tematu, ale winienem jest przypomnieć postać tego wspaniałego pilota i kolegi, bo przecież Andrzej Abłamowicz był wychowankiem Sekcji Lotniczej w której to Sekcji rozpoczął swoją edukację lotniczą.

Dzień w którym dzięki Andrzejowi rozpocząłem latanie za wyciągarką na Balicach był przełomowym dniem mojej edukacji lotniczej. Odtąd jeżeli tylko byłem na Balicach, to zawsze udało mi się wykonać nawet parę lotów na Esgegu. Zima roku 1946 nie zakończyła sezonu szybowcowego. Lataliśmy nawet w grudniu nie bacząc na 20 stopniowy mróz. Ile samozaparcia wykazywali ówcześni zapaleńcy harując na starcie, obsługując wyciągarkę i ściągarkę, aby wykonać jeden lub dwa krótkie  kilkunasto sekundowe loty na Esgegu. Latanie szło prawie tak samo jak w lecie. Piloci, którzy mieli na Esgegu  zakończone szkolenie podstawowe laszowali się na Grunaukach, aby w sezonie wiosenno-letnim być gotowymi do latania  na termice i robienia kategorii „C”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz