sobota, 5 listopada 2011

Szkolenia na górze Żar

Kategorię „B”, czyli wszystko to na co pozwalały warunki zboczowego szybowiska  Bodzów, Adam Bułat uzyskał 29-go lipca w locie na SG-38 z kabinką. Czas lotu był już poważny, bo wynosił 1 minutę 20 sekund i był to lot ze skrętami tak jak wymagały tego warunki uzyskania tej kategorii. Sadzę, że i inni szkolący się w tej grupie uczniowie piloci do połowy sierpnia uzyskali taki, jak Adam poziom wyszkolenia. Niektórzy ze szkolących się w tej grupie pilotów zostali uczestnikami wyprawy szybowcowej na Żar zorganizowanej przez Borysa Puzeja  w dniach od 10-tego do 30-go sierpnia 1945 roku.

Grunau-Baby: start do lotu żaglowego na górze Żar.
Żar dawał możliwości polatania już na szybowcach Grunau-Baby, uzyskania przez pilotów wyszkolonych na Bodzowie kategorii „C” i dłuższych czasowo lotów żaglowych. Przy wydatnej pomocy majora Freya-Bieleckiego udało się ten wyjazd zorganizować. Pod kierownictwem Borysa Puzeja, który był także instruktorem grupy mającej się szkolić na Żarze samochodami ciężarowym użyczonymi przez majora, przetransportowano sprzęt do latania i uczestników obozu.

"Grupa Krakowska" w komplecie.
Byli to Julian Bojanowski, Adam Bułat, Waldemar Pabian, Andrzej Abłamowicz, Mieczyslaw Pucek, KarolKropp, Józef Szcerba, Barbara Wojciechowska. W grupie tej znaleźli się także piloci instruktorzy z Bodzowa Jan Jasiński, Michał Korski, Marian Markowski oraz latający w Sekcji zaawansowany w lataniu szybowcowym Lucjan Mazurkiewicz. Z relacji Julka Bojanowskiego dowiedziałem się, iż na Bodzowie niezwykle sympatyczny pan Lucjan wykonał około 15-to minutowy lot żaglowy na SG-38. Musiał wiać w tym dniu bardzo silny wiatr zachodni aby taki wyczyn mógł się udać.

Wspominam tego niezwykle sympatycznego człowieka gdyż okupacja zetknęła nas ze sobą i nie zdawałem sobie  wówczas sprawy, że spotkamy się ponownie tym razem w lotnictwie. Z grupy tej udającej się Żar Andrzej Abłamowicz wraz z Józefem Szczerbą wyjechali w dniu następnym, gdyż z Krakowa musieli zabrać drugi szybowiec Grunau-Baby. Wyjazd ten jak i całą relację z przebiegu obozu na Żarze zrelacjonował Andrzej Abłamowicz w swoim artykule pod tytułem „Żar 1945”. Artykuł ukazał się w roku 1965 z cyklu pisanych przez Andrzeja artykułów dla Skrzydlatej Polski zatytułowanych „Z Notatnika Pilota Doświadczalnego”. Dlatego pozwalamy sobie posłużyć się z małymi skrótami Jego pracą, bo niezmiernie doceniamy zarówno jego osiągnięcia lotnicze jak i pisarskie.

Pisze więc Andrzej:

Po załadowaniu na samochód i jego przyczepę szybowca oraz prowiantu jaki mieliśmy dostarczyć na nasze wyżywienie, już po zmroku wyjechaliśmy z Krakowa.Kierowca jechał wolno by nasz delikatny sprzęt nie ucierpiał podczas drogi.Mimo, że to był dopiero sierpień noc była chłodna. Józek ulokował się w kabinie szybowca, ja skuliłem się na worku kartofli. Samochód mimo naprawdę ostrożnej jazdy trząsł niemiłosiernie. Powodem tego były nie tylko jego resory ale przede wszystkim stan nawierzchni drogi.Ale radość z powodu tego, że każdy kilometr zbliża nas do Żaru, czyniła naszą jazdę wyprawą w krainę czarów. Czar ten nieco zelżał, gdy na rynku w Kalwarii  kierowca oświadczył, że musi się przespać choćby godzinkę. Nic zresztą dziwnego, była chyba godzina druga po północy. Józek ulokował się w bramie, ja na pokrowcach pod przyczepą. Jakość godzinka minęła i ruszyliśmy dalej. 

Widok zapory w Porąbce spędził nam z oczu resztki snu. Pięknie rozlane jezioro i wznoszące się po obu jego stronach masywy gór były widokiem wartym oglądania. Masyw po naszej lewej stronie to był właśnie Żar. W miarę jak posuwaliśmy się na południe po lewej stronie jeziora ukazał się znacznie łagodniejszy południowy stok góry z położonym u dołu pochyłym lądowiskiem. Musieliśmy minąć to miejsce i odjechać dalej by przeprawić się przez rzekę, a następnie zawrócić do celu naszej podróży. Jeszcze trochę i zajechaliśmy przed stojący u stóp Żaru barak. Po pewnym czasie przywitali nas entuzjastycznie koledzy, którzy dopiero co zeszli ze szczytu góry gdzie się osiedlili”. I tak na Żarze znalazły się równocześnie dwie grupy. Na dole byli miejscowi uczniowie pod wodzą pani Dudy Świtalskiej i instruktora Wisełki, na szczycie krakowiacy pod wodzą Borysa Puzeja. Tak brzmiała prawda obiektywna, ale muszę przyznać, że podczas całego naszego pobytu na Żarze ani razu nie widziałem by ta lokalna grupa latała.  


Instruktor Borys Puzej w drodze na szczyt Żaru.

Dni na Żarze były  jednym pasmem  nowych  doznań. Pierwszy raz oglądaliśmy z bliska loty żaglowe na prądach zboczowych. Zaczęliśmy doceniać czarodziejską moc wiatru, od którego kaprysów  zależał los kolejnego lotu. Mieszkanie w samotnym drewnianym domku na szczycie góry pachniało także przygodą. Co prawda nie należało do wygodnych , ale dostarczało wrażeń. Domek miał tylko jedną izbę i kuchnię. Ten „parter” zajmowała gospodyni i jedyna nasza koleżanka, panna Basia Wojciechowska. Natomiast piętro a ściślej mówiąc strych był całkowicie do naszej dyspozycji. Po jednej stronie było siano na którym ulokowali się wszyscy  koledzy z pierwszego rzutu, druga strona usłana liśćmi przypadła mnie, zaś wolne miejsce było zarezerwowane dla gości. 



Najmilsze zajęcia - przy kuchennym stole na parterze.

Bywało, że nad ranem szczyt góry znajdował się w chmurach. Szparami poddasza wsączał y się białe, zimne i mokre stróżki mgły. Ubranie robiło się wilgotne i trzeba było wiele samozaparcia aby wstając włożyć je na siebie. Gdy wiatru nie było lub był zbyt słaby ruszaliśmy na dół , gdzie lataliśmy w dolnej części zbocza. Po kilku lotach instruktor Puzej zadecydował, że Julek Bojanowski, Adam Bułat, Józek Szczerba, Waldek Pabian, Marian Pucek i ja wykonamy po jednym locie ze szczytu Żaru, by próbować już na „Grunauce”zrobić „C” kategorię, w locie żaglowym.  

   

Mozolny transport Grunau-Baby na szczyt Żaru.
Ta decyzja bardzo nas odciążyła w codziennych zajęciach. Nie musieliśmy tak często wędrować  z góry na dół i z powrotem i uczestniczyć w transportowaniu szybowców wykonujących loty ślizgowe z „pół-góry”. Urzędowaliśmy na szczycie naciągając liny  tym, którzy latali na Grunau-Baby, obserwowaliśmy loty żaglowe przy słabym wietrze  i remontowaliśmy  podbite czyli uszkodzone szybowce. A podbić tych było sporo. Przecież piloci latający na loty żaglowe przeważnie byli posiadaczami „C” kategorii i to sprzed wojny a więc z sześcioletnią przerwą w lataniu.Transport szybowca z lądowiska na dole to były dwa kilometry  drogi i około 500 metrów różnicy poziomów, a do dyspozycji mieliśmy tylko dwukołowe wózki z napędem ręcznym. Nic więc dziwnego, że piloci startujący do lotu żaglowego byli zobowiązani do wylądowania  z powrotem na szczycie. Przy tych kwalifikacjach, biorąc  dodatkowo tylny wiatr, pochyłe lądowisko i jego małe wymiary co drugiemu lądowaniu towarzyszył suchy trzask i trochę kurzu, co oznaczało, że płozy szybowca już nie ma, a gumowe krążki amortyzatorów  zamiast pod kadłubem są już w jego wnętrzu. Wtedy następował szybki demontaż i kadłub szybowca wędrował na werandę  naszego domku gdzie odwrócony spodem ku górze zostawał poddawany chirurgicznym zabiegom. Zdejmowało się uszkodzoną sklejkę pokrycia, sztukowało się listwę kilową. Ktoś fazował sklejkę, po czym następowało klejenie, czyszczenie i lakierowanie zoperowanego miejsca oraz montaż płozy z krążkami amortyzatorów. W cieple dni gdy klej sechł szybko operacja taka trwała dobę. Tak więc następnego dnia szybowiec był zwykle gotowy i czekał na następne podbicie.


SG-38 z kabinką  przenoszony na miejsce startu.

Któregoś dnia, gdy właśnie schodził z prowizorycznego warsztatu świeżo wyremontowany szybowiec, na szczycie zjawili się goście. Był to major Bielecki z kierowcą. Zamieszkali po mojej stronie stryszku w liściach. Ku mojej niepomiernej zazdrości major dostał od razu lot ze szczytu na „Esgegu” z kabinką. Poleciał dobrze. Zaraz później wsiadł w „Grunaukę”, wystartował i rozpoczął lot żaglowy. Szybowiec płynął w powietrzu ciągle nabierając wysokości. Wreszcie odszedł z sąsiedztwa zbocza i tam gdzie  nikt by się nie spodziewał jakichkolwiek prądów wznoszących nadal zyskiwał wysokość. Był już coraz to mniejszym białym punktem  latającym na wysokości ponad 2000 metrów. Nie wiedzieliśmy wtedy co to jest „fala” i nie mogliśmy wytłumaczyć sobie tego niezwykłego wyczynu. A wyczyn ten kosztował pilota, gdyż jak się później okazało jego zapasy masła przeniosły się w tym czasie do naszego obiadu dzięki zapobiegliwości jednego z kolegów pełniącego funkcję intendenta.

Mimo, że lot majora był szeroko komentowany i stanowił sensację w naszym światku, jednak nasze bez porównania skromniejsze loty interesowały nas najbardziej. I nic w tym dziwnego zwłaszcza, że mieliśmy teraz wykonać nasze pierwsze prawdziwe loty z samego szczytu Żaru, to jest z blisko 500 metrowej wysokości. Pierwszy poleciał Julek.



Julek Bojanowski na SG-38, ze szczytu Żaru.

Po nim następni, przedostatni miał lecieć Adam a po nim ja. Adam wylądował już na dole a ja nadal nie wiedziałem czy teraz polecę. Dopiero gdy zbliżał się czas powrotu Adama z szybowcem  na górę instruktor kazał mi przygotować się do lotu. Jakież było jednak moje rozczarowanie gdy dowiedziałem się, że koń który, od dwóch dni zastępował nas w transporcie był już zmęczony i nie chciał tego dnia więcej iść już na górę.  


Dużym udogodnieniem był dla nas transport konny, choć trzeba się było liczyć z faktem, że nawet przyzwyczajony do ciężkiej pracy koń pociągowy ma swoją wytrzymałość.

Rano następnego dnia zerwałem się pierwszy i zgłosiłem na ochotnika  do transportu szybowca z dołu. To było prowokacyjne zgłoszenie, gdyż liczyłem, że jeśli miałbym następnie wykonać lot, to instruktor wyśle raczej kogoś innego. Niestety zgodził się, a we mnie zrodziły się poważne wątpliwości co do szans na lot, bo przecież po takiej podróży  przysługiwał raczej dobrze zasłużony odpoczynek niż lot, którego naturalną konsekwencją  była jeszcze jedna podróż do góry.  Może to się wydać dziwne ale taka droga w jedną stronę trwała ponad godzinę. Z głową zaprzątniętą  takimi rozważaniami szedłem w dół a następnie w górę trzymając Esgega za skrzydło. Jeszcze przed dojściem do szczytu spotkałem schodzącego w dół instruktora Puzeja , który polecił mi zgłosić się do pana Jasińskiego w celu wypuszczenia mnie ze szczytu. Ta wiadomość zadecydowała o wspaniałym finiszu, oczywiście finiszu biegu na szczyt.


Instruktor Jan Jasiński, zadumany nad przyszłym losem SG-gowców.

Esgeg został starannie ustawiony pod wiatr w kierunku zachodnim. A wiatr był wtedy dość silny. Przed szybowcem było małe kamieniste pólko, za którym teren gwałtownie się urywał przechodząc w strome zalesione zbocze sięgające brzegów jeziora. Lądowisko było stąd niewidoczne znajdowało się mocno w lewo u podnóża góry. Zadanie lotu było nie skomplikowane, odejść nad jezioro, wykonać zakręt w lewo a następnie trafić na lądowisko. Z dużym napięciem siedziałem w Esgegu mając tym razem wrażenie, że siedzę w prawdziwej kabinie statku powietrznego.Wrażenie to dawała kabinka składana z dwu połówek a wykonana ze sklejki i płótna. Komendy instruktora padały w dobrze znanej mi kolejności. Gdy zabrzmiało „naciągaj”, dwa rzędy kolegów przy linach ruszyły naprzód. Liny zaczęły się wydłużać l cienieć i wtedy właśnie usłyszałem „puść”. Szybowiec ruszył z miejsca i momentalnie odkleił się od ziemi. Był już wyraźnie w powietrzu gdy z haka odpadły liny. Przeszedł nad wierzchołkami drzew w kierunku jeziora. Wtedy po raz pierwszy poczułem co to znaczy wznoszenie. Szum szybowca przypominał jak gdyby westchnienie, a sam szybowiec zakołysał się. Całym ciałem poczułem, że wznoszę się. Nie trwało to długo. Po chwili szybowiec oddalił się od zbocza wychodząc z prądu wznoszącego. Wszystko się nagle uspokoiło. Przypomniałem sobie, że koledzy mówili, iż każdy kto pierwszy raz znajdzie się na takiej wysokości „pikuje” prowadząc szybowiec z nadmierną prędkością. Ściągnąłem nieco drążek na siebie lecz niepotrzebnie więc natychmiast wyrównałem. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że z emocji mocno ściskam rękojeść drążka. 


Przygotowania na Grunau-Baby do lotow na kategorię „C”.
Ochłonąłem z pierwszych i zacząłem się rozglądać. Widok był przepiękny ale oprócz widoku dwa rodzaje wrażeń dominowały. Jednym z nich był miły dla ucha szum linek, drugim poczucie pewności, które wywoływał widok skrzydła unoszącego mnie spokojnie i trwale ponad okolicą. Choć wysokość była ponad dziesięciokrotnie większa niż w Bodzowie to jednak malała stale i nieuchronnie zbliżał się moment lądowania. Gdy wykonałem zakrętnad Międzybrodziem byłem już naprawdę nisko. Teraz  wszystko było podobne do tego  czego mnie nauczyły poprzednie loty. Lądowanie z tylnym wiatrem jakoś się udalo, a droga na szczyt była niemal milym spacerkiem. Idąc pod górę widziałem jak Julek żaglował nad  zboczem na Grunauce robiąc w przeszlo godzinnym locie kategorię „C”.

Julek Bojanowski przed startem na swoją kategorię „C”.
Na szybowcu, który przytransportowałem wystartował Waldek. Szybowiec leciał jak gdyby po wzburzonych falach i niestety nie utrzymał się w obszarze wznoszeń, lądując na dole. Chyba nic w tym dziwnego - był to przecież Esgeg. Dzień miał się ku końcowi. 

Waldek czyli Waldemar Pabian  przed lotem ze szczytu.

Kandydatów do kategorii "C”było już tylko pięciu. Co dzień zrywaliśmy się z posłań i niecierpliwie wygladali przed dom czy aby nie wieje upragniony wiatr. Ale wiatr nie nadchodził. Dni miały monotonnie i tylko grupa mniej zaawansowanych  latała u stóp Żaru. A jednak wiatr dmuchnął. Był silny i równomierny i wiał z południa. Pierwszy wystartował Puzej. Pożeglował krótką chwilę i wylądował na szczycie. Po wylądowaniu powiedział do nas „No cóż, będziecie się dzisiaj narażać”. Z naszej grupy pierwszy wystartował Adam. Latał ładnie i instruktor Puzej, który stał obok woźnicy był zadowolony powiedział nawet jakby mimochodem „Patrz pan, lata jak stary - to mój uczeń” Aby skrócić czas oczekiwania na lot zeszedłem z Julkiem po szybowiec Adama. Wracając obserwowaliśmy szczyt. Najpierw zrobił ktoś krótki lot. Następnie wystartował do swojego pierwszego lotu żaglowego Józek. 

Józek Szczerba obserwuje wznoszącą się nad zboczem „Grunaukę”
Zatrzymaliśmy się na chwilę by zaobserwować te pierwsze minuty żaglowego debiutu. A Józkowi szło dobrze, o ile można było z tej odległości zaobserwować. Ruszyliśmy z szybowcem na górę. Koń człapał powoli a nam przyzwyczajonym raczej do ręcznego napędu to udoskonalenie transportowe wydało się bliskim ideału. Mijaliśmy już połowę drogi gdy nagle Julek krzyknął „Rany boskie!”.

Spojrzałem w górę i dech mi zaparło. Na tle granatowego słonecznego nieba zobaczyłem błysk skrzydeł zwijającego się w korkociągu szybowca. Zniknął za linią horyzontu i już nic nie przerywało spokoju letniego południa. Nawet nie zauważyliśmy kiedy Adam pobiegł ku górze. Julek zbiegł na dół po piłę i apteczkę, ja pozostałem z szybowcem. Minuty oczekiwania dłużyły się beznadziejnie. Strach o Józka ściskał serce. Bałem się czy w ogóle jeszcze żyje. Minęło może pół godziny czy godzina gdy zobaczyłem schodzący z góry orszak. Wkrótce byli przy mnie. 

Józek leżał na prowizorycznych noszach z drabiny i siennika. Był bardzo blady i od czasu do czasu pojękiwał. Miał złamane obie nogi. Jedną nad kostką drugą w udzie. Na twarzy krew z głęboko rozciętej brwi. Dołączyłem do tego smutnego orszaku i niosłem Józka do stóp góry. Stamtąd wysłano mnie do pilnowania szczątków szybowca. Jeszcze nigdy nie znalazłem się tak szybko na szczycie. Szybowiec wyglądał okropnie. Leżał na plecach, skrzydła były przełamane, usterzenie zgniecione a z kabiny pozostały tylko drobne drzazgi. Rzeczywiście tylko cudem udało się wyjść z tego Józkowi tylko z połamanymi nogami  Po południu wszyscy powrócili na górę. Trzeba było sporządzić protokół, sfotografować szybowiec i uprzątnąć go. Wieczorem rozmyślając o wypadku zmęczeni usnęliśmy w ciszy.

Adam Bułat - druga kategoria „C” i niestety ostatnia na tym obozie na Żarze.

Rano okazało się, że wiatr ustał i szans na uzyskania „C” kategorii nie ma. Było nam tym bardziej przykro, że zbliżał się czas naszego wyjazdu. A na loty żaglowe tak bardzo liczyliśmy. Niestety pogoda była nieubłagana. Z żalem opuszczaliśmy Żar wyruszając na piechotę przez góry do Bielska by stąd pociągiem wrócić do Krakowa.


Góra Żar, współcześnie - widok na Jezioro Żywieckie.

1 komentarz:

  1. Na zdjęciu z podpisem "Instruktor Borys Puzej w drodze na szczyt Żaru"znajduje się inna osoba!Pan Puzej miał bardzo charakterystyczne czoło i piękne zakola przy gęstych włosac!Żal że tak mało informacji o człowieku z tak niezwykłym losem!

    OdpowiedzUsuń